Z okazji Dnia Dziecka prezentujemy artykuł Anny Sergott " Zabawy retro dla młodszych i starszych". Życzymy udanej lektury.
Zabawy retro dla młodszych i starszych.
Zabawa jest niezwykle istotną częścią ludzkiego życia, pozwala nam odpocząć od trudów codzienności (pracy czy szkoły), kształtuje więzi społeczne, uczy zasad rywalizacji, pozwala także na pochwalenie się swoimi talentami – sprytem, szybkością, siłą, wytrzymałością itp. Chcemy się bawić, niezależnie od metryki i tak było zawsze. Zmieniały się jednak same zabawy i pojmowanie rozrywki. W naszej opowieści skupimy się na dwóch minionych stuleciach.
W dziewiętnastym wieku zabawy dzielono na te: dla uboższych i dla zamożniejszych dzieci. Na wsi najmłodsi nie mieli za dużo wolnego czasu, nie mniej kiedy się już udało się go wygospodarować np.: podczas pasania gęsi, chętnie się bawili. Dziewczęta robiły lalki z trawy lub gałganków, chłopcy strzelali z procy lub grali w pikuty (gra polegająca na wbiciu nożyka w ziemię po wykonaniu określonej sztuczki). Najpopularniejsze były jednak wszelkie zabawy ruchowe do których nie potrzeba było wielu rekwizytów. Znamy je doskonale do dzisiaj, ciuciubabka, chowany, goniony, berek. Były też i takie które odeszły w zapomnienie, jak chociażby „szczur” czy „kret”. Może warto do nich powrócić? Są doskonałym pomysłem na zorganizowanie czasu dla większej grupki dzieci (cóż miejmy nadzieję, iż już wkrótce znowu będziemy mogli bawić się w większym gronie).
- Aby przeprowadzić zabawę w „szczura” należy znaleźć długi solidny sznur (linę) i obciążyć czymś jego końcówkę (np. zrobić duży ciężki węzeł) następnie jedno z dzieci staje w środku koła utworzonego przez pozostałych uczestników zabawy. Jest ono tytułowym szczurem, a sznur to jego ogon. Musi obracając się kręcić nim raz szybko raz wolno pod nogami pozostałych dzieci, ich zadaniem jest przeskakiwanie, to którego nogi dotknie sznur zajmuje miejsce w środku koła zmieniając się miejscami ze szczurem.
- „Kret” – dzielimy dzieci na dwie grupy. Członkowie z każdej z grup stają w rzędzie na szeroko rozstawionych nogach. Na dany sygnał ostatnie dzieci z rzędów muszą przepełznąć tunelem – między nogami kolegów i stanąć na początku rzędu i tak aż do momentu gdy wszyscy przebiegną. Wygrywa ta drużyna, której krety wykonają zadanie najszybciej.
Zabawy takie, proste i nie wymagające kosztownych wówczas zabawek popularne były również wśród uboższej dzieciarni miejskiej. A jak bawili się najmłodsi z tak zwanych „dobrych domów”? Mieli oni do wyboru cały szereg tak zwanych gier salonowych, które przygotowywały do późniejszego dorosłego życia towarzyskiego. To nie pomyłka, jeszcze na początku XX w. „poważni” dorośli podczas herbatek, pikników czy wieczorków bawili się w „ślepą babkę” (ciuciubabkę), „zwodzony most”, „wilka i pasterkę”, „kota i mysz” czy „motylka”.
- „Wilk i pasterka” to zabawa polegająca na tym, iż uczestnicy stają w rzędzie za pasterką – stają się tym samym barankami i owieczkami. Wilk próbuje złapać jedną z nich by zmienić się z nią miejscami. Uczestnikom nie wolno oderwać rąk od bioder osoby z przodu, zatem uniki wykonywać musi cały rząd.
- „Kot i mysz” – uczestnicy tworzą koło i chwytają się za ręce, wewnątrz koła biega mysz, kot musi spróbować rozerwać koło by ją złapać.
Wyobraźmy sobie zatem taką scenę: w eleganckim salonie panowie ubrani w garnitury lub fraki, panie w wygorsowanych sukniach z trenem biegają w kółko lub z piskiem i śmiechem umykają, starając się uniknąć złapania. Pan mecenas - (chwilowo „kot”), mimo tuszy odbierającej mu dech gania za panią generałową (chwilowo „myszą”). Dziś uznalibyśmy takie zachowanie za ośmieszające. W tamtych czasach uczestnictwo w owych zabawach świadczyło o dobrym wychowaniu, szacunku dla reszty gości którzy chcieli jakoś zorganizować sobie czas.
Oczywiście były też inne zabawy. Grano w karty i różne gry planszowe, flirt towarzyski, fanty, układano pasjanse, bawiono się w teatr cieni. Bardzo cenioną umiejętnością towarzyską było układanie zagadek, robienie sztuczek z zapałkami, kartami czy monetami, słowem nie raz trzeba się było najpierw solidnie dokształcić, by zabłysnąć czymś nowym na kolacji „u pani rejentowej”. Z pomocą przychodziły fachowe podręczniki. Za przykład może nam posłużyć książka Bolesława Londyńskiego (wydana pod pseudonimem Mirosław Rościszewski) z około 1910 r. pod szumnym tytułem: „Jak się bawić w towarzystwie? Opis najnowszych rozrywek salonowych, tudzież gier i zabaw towarzyskich w pokoju i na wolnym powietrzu, dla osób starszych.” Wierzcie mi państwo, iż jest to rzecz warta przeczytania, choćby po to by móc sobie naszych szacownych pradziadków z pożółkłej fotografii wyobrazić, w szale popularnych podówczas zabaw.
Czas mijał, a wraz z nim zmieniała się moda, w tym ta dotycząca rozrywek. W latach 20. XX wieku ciuciubabka i chowany stały się wyłączną „własnością” najmłodszych. Dorośli woleli dancingi, brydża czy wieczór w kawiarni przy dźwiękach jazzbandu. Świat rozrywek dzieci i ich rodziców stracił wiele wspólnych wątków.
Po drugiej wojnie światowej, czyli w czasach tak zwanego PRL-u. rodzice nadal chętnie korzystali z dancingów, pojawiły się też nowe rozrywki takie jak: wyjścia do właśnie wynalezionych klubokawiarni, domów kultury czy świetlic zakładowych. Władza ludowa dbała, by masy robotnicze po trudach realizacji „Planu 6 - letniego” mogły odreagować w godnych, acz dyskretnie kontrolowanych warunkach.
A dzieci? Cóż, był to czas podwórek i trzepaków. Nieśmiało popularyzowała się telewizja, zatem bawiono się w Czterech pancernych, Zorro lub Indian (w zależności od tego jaki serial akurat był emitowany). Łażono po drzewach i płotach. Dziewczęta skakały w gumę, chłopcy robili kapslowy „Wyścig Pokoju”. Powrót do domu, chociażby na kolację, traktowano jak prawdziwą karę, życie było tam, wśród kolegów, nawet jeśli toczyło się na szarym, między blokowym, betonowym podwórku.
XX wiek podzielił świat rozrywek dzieci i dorosłych nieodwracalnie, nie wyobrażano sobie (no może poza weselami gdzie do dzisiaj repertuar mniej lub bardziej głupawych zabaw i konkursów może być naprawdę porażający,) by zaproponować gościom na proszonej kolacji „gonionego” czy „mam chusteczkę haftowaną”. Niemniej istniała pewna furtka, możliwość powrotu do szczęśliwych lat, a było nią współuczestniczenie w zabawach własnych dzieci czy wnuków. Można było jeszcze raz poczuć radość i beztroskę.
A jak jest dzisiaj? Co przyniósł nam XXI w? No cóż. Coraz więcej czasu pochłania nam świat wirtualny. Dziś wyjście z domu urasta do rangi kary, bo odcina nasze pociechy i nas także od serwera. Coraz rzadziej widujemy ludzi na żywo, nasze dzieci coraz mniej nas potrzebują. I sami do tego doprowadziliśmy. Dla „świętego spokoju” wręczamy dobry smartfon czy laptop z olbrzymim ramem i już nie trzeba się martwić jak zorganizować czas najmłodszym, sami możemy „posiedzieć na fejsie” lub obejrzeć najnowsze seriale. Tylko do czego to doprowadzi? Jeśli zatem macie państwo szczęście mieć „oldschoolowe” potomstwo, które domaga się wspólnej gry w piłkę, chce wiedzieć jak się skacze w gumę lub gra w klasy, to proszę nie zmarnujcie tego. Wspólnie spędzony czas jest bezcennym skarbem, który procentuje wraz z upływem lat. Tego czasu jak najwięcej państwu i państwa dzieciom z okazji Międzynarodowego Dnia Dziecka serdecznie życzę.